Jesteś kibicem ze Śląska? Dołącz do nas na Fejsie! >>
Spotkanie w Zabrzu miało dość oczywistą stawkę: przegrywający odpadał z rywalizacji o europejskie puchary. W Górniku wszyscy powinni więc stanąć na głowie, aby ten mecz wygrać. Czy tak się rzeczywiście stało? Dyrektor sportowy Robert Warzycha jasno dał do zrozumienia, że - choć zależy mu na wygrywaniu - na Roosevelta trzeba raczej myśleć o kolejnym sezonie, co oznaczało zapowiedź eksperymentów. Skład zabrzańskiej drużyny faktycznie znów był daleki od tego, do jakiego przyzwyczaili się kibice. Największym zaskoczeniem była obecność w "jedenastce" debiutującego obrońcy Mateusza Słodowego.
W Lechii takich dylematów nikt nie ma i goście zagrali w najmocniejszym zestawieniu. To przełożyło się na obraz boiskowych wydarzeń. Drużyna z Gdańska dominowała na boisku, a Górnik miał sporo szczęścia, że Antonio Colak i Maciej Makuszewski nie wykorzystali idealnych okazji. W pierwszej połowie zabrzanie przeprowadzili tylko jedną groźną akcję. Łukasz Madej powinien ją wykorzystać z zamkniętymi oczami, ale tym razem jednak spudłował...
Po przerwie, sytuacja na boisku się nie odmieniła. Lechia była o wiele groźniejsza, a bramkę Górnika często bombardował Sebastian Mila. To właśnie reprezentant Polski przesądził o losach meczu. Pod koniec spotkania wpadł w pole karne i pokonał rozpaczliwie interweniującego Grzegorza Kasprzika.
Aktywność Mili z pewnością nie uszła uwagi obserwującego mecz selekcjonera Adama Nawałki. Na stadionie pojawił się zresztą jeszcze jeden gość honorowy - Arkadiusz Milik, były napastnik Górnika, a obecnie Ajaxu
Amsterdam. Gdyby w Zabrzu mieli teraz tej klasy napastnika, to puchary pewnie nie pozostałyby tylko w sferze marzeń.